Historie z życia

Historie z życia - Katolicki Ośrodek Adopcyjny przy Caritas Diecezji Radomskiej

Historie z życia:


Historie z życia – BŁOGOSŁAWIONA STRATA

VIOLETTA:

Nasze plany, marzenia i sny o rodzicielstwie często przekreśla jedna chwila, jedna zła decyzja, czy los… I co gorsza nigdy nie znajdziemy odpowiedzi dlaczego.
Ból jaki rodzi śmierć dziecka, niezależnie od tego w którym momencie jego życia to następuje zawsze jest tragedią, osobistą, rodzinną i niczym nie da się go pomniejszyć. Nad taką cenną stratą nie można przejść spokojnie, zapomnieć, czy udawać , że nie miała miejsca…

Choć otoczenie może nie rozumieć naszego żalu i dramatu- bo przecież często nawet ciąża była jeszcze niewidoczna…a może nie wiedzieli…albo bagatelizują i pomniejszają naszą tragedię…

Śmierć dziecka- naszego, wyczekanego wymodlonego rodzi osamotnienie. Zostajemy sami- z naszym bólem i poczuciem winy, nie zawsze radząc sobie z codziennością.

I gdy wrócimy ze szpitala do pustego domu, popatrzymy na pierwsze dokonane już zakupy…i uświadomimy sobie, że naszemu maluszkowi nie założymy tych śpioszków z misiem…łóżeczko będzie puste…grzechotki pozostaną nietknięte i gryzaka nikt nie pogryzie… To wtedy nie ma nic, nie ma radości, nie ma sensu, nie ma perspektyw na jutro, nie ma nas w nas. Do tego dołączają przykre doświadczenia ze służbą zdrowia dla której byliśmy kolejną, która poroniła….dla której zabrakło odrobiny współczucia i ludzkiej życzliwości, albo choćby sali w której nie musieliśmy patrzeć na inne matki oczekujące szczęśliwych narodzin…

To wszystko zbudowało w nas poczucie ogromnego żalu, niesprawiedliwości i pytań dlaczego my? Dlaczego Kowalska rodzi kolejne niekoniecznie zaplanowane dziecko?

Wspomniane poczucie winy nie pomaga i dodaje swoje, bo może gdybym…to nie było by tak…może to moja wina…nie zrobiłam wszystkiego…mogłam więcej ..i tak wpadamy w labirynt z którego o własnych siłach trudno odnaleźć wyjście.

Na ulicy widzimy niemal same ciężarne, lub potencjalnie do tego zdolne…tylko nie my… my jesteśmy ten inny- wybrakowany gatunek, gorsze, nasza kobiecość nie istnieje. A jeśli usłyszymy, że ktoś z naszego otoczenia spodziewa się dziecka…wtedy jest jeszcze trudniej. Drażni wszystko- zabawki, sklepy z akcesoriami dla maluchów, wózki na ulicach…bo my mamy puste ręce…nam nie jest dany ten skarb…

Mówią, czas goi rany- powiem z całą odpowiedzialnością- bzdura, nie da się odłożyć na bok, zapomnieć, czy „zastąpić” zmarłego dziecka kolejnym. To dziecko miało naszą miłość, nasze oczekiwanie, troskę- ono miało swoje imię już wymyślone…każde kolejne będzie nosiło inne…własne.
A to które odeszło nigdy nie powie do nas mamo, tato…

I w tym momencie, kręcimy się po kolejnych ślepych uliczkach labiryntu, udając, że dajemy radę, jesteśmy dzielni, nie załamaliśmy się…ale przecież wieczorami wpatrzeni w zdjęcia z usg płaczemy…idąc na cmentarz przeżywamy, że nawet świeczki nie mamy gdzie postawić…bo nikt nam nie powiedział, że mieliśmy prawo do odebrania doczesnych szczątków naszego dziecka i pogrzebu, niezależnie od wielkości i czasu ciąży…Nie mamy aktu zgonu, a mogliśmy ubiegać się o ten dokument.. Ale nikt w szpitalu nie traktował nas poważnie…bo to dopiero któryś tydzień…

Może warto wtedy pozwolić sobie na słabość. Bo mamy prawo do tego wszystkiego- i żalu i buntu i depresji, mamy prawo, tylko nie zawsze sami pozwalamy sobie na to. Jestem Rodzicem osieroconym- mam prawo do żałoby, do żalu i do przeżywania go w mój osobisty sposób. Każda żałoba ma swoje etapy i w przypadku śmierci dziecka one często powracają, nie zachowując kolejności…nie uprzedzając o swoim przybyciu- tacy niechciani goście… Zdarza się, że sami trochę prowokujemy ten żal i ból, bo boimy się, że jak zaczniemy żyć dalej „normalnie” to będzie to niczym zdrada i zapomnimy, a przecież nie powinniśmy, nie możemy…

Zapewniam- nigdy nie zapomnicie…nigdy nie zniknie poczucie straty…nigdy nie przestanie być żal…bo to było Wasze dziecko…I tak zwana „normalność” nie zmieni tu nic.

Warto jednak przepracować ze sobą wszystko z czym nie możemy sobie poradzić, warto nazwać swoje lęki i paraliżujący strach…przede wszystkim dla siebie, ale również dla innych lub kolejnych dzieci.

I już nie warto, ale trzeba pozwolić sobie na żałobę, i jeśli mamy potrzebę to rozmowy o naszym dziecku, może otoczenie musi dostać od nas informacje jak ważne było ono dla nas i co teraz czujemy. Nie wszyscy musza być aż tak domyślni, a może zwyczajnie boja się nas zranić i nie decydują się na podjęcie tematu …To trudne wyzwanie i wymaga nie tylko odwagi, ale mądrości i musi być podyktowane autentyczną troską…bo wyczujemy to przecież…

Mogę zachęcić do podjęcia terapii, ale uprzedzam to wymaga odwagi musi to być nasza decyzja- musimy chcieć sobie pomóc. Do tego trzeba dojrzeć, bo jeśli zrobimy to w niewłaściwym momencie nic to nie da.

Wcale nie jesteśmy tak mocni, że nie potrzebujemy wsparcia, wręcz odwrotnie szukając go wykazujemy się dojrzałością i mądrością. Jesteśmy wartością samą w sobie, warto więc zainwestować w siebie i stając przed lustrem, uznać , że nie dajemy rady.

Możecie zadawać pytania- dlaczego my…? Ale nikt Wam nie odpowie…możecie mieć żal do Pana Boga i ludzi…ale to tylko Wy się nakręcicie złością i …i nic to nie zmieni. Macie do tego prawo- jak już wcześniej pisałam, ale nie możecie tkwić w takim stanie zbyt długo, bo to naprawdę nie pomaga, nie dodaje sił, niczego dobrego nie rodzi- zapewniam już to sprawdziłam…

Można przestać być bezdzietnym- adopcja zapewni nam zrealizowanie się na polu rodzicielstwa, ale nie „wyleczy„ nas z bezpłodności i warto o tym pamiętać, nie po to, by dodatkowo się pogrążać, ale aby w sposób wolny od lęków i ograniczeń przyjąć dar rodzicielstwa. Dzieci nie mogą być lekarstwem na naszą niemoc, zachcianką…czy sposobem na zapomnienie…

Jeśli po trudnym doświadczeniu straty naszego biologicznego dziecka kierujemy kroki do Ośrodka Adopcyjnego- jako ostateczności, to zanim otworzymy te drzwi warto rozważyć, czy jestem już gotowy/ gotowa. Nawet jeśli uda się ominąć ten temat z pracownikami ośrodka to przed sobą a potem i przed dzieckiem udawać się już nie da…

I tu powinnam wyjaśnić skąd tytuł- błogosławiona strata- jestem osobą wierzącą, i jestem przekonana, że nie ma przypadków w naszym życiu. Nie zawsze muszę widzieć sens wydarzeń, moja zdolność widzenia to co najwyżej najbliższy zakręt, Bóg widzi nie tylko dalej, ale widzi całość i w tej perspektywie poszczególne wydarzenia nabierają innego charakteru. Gdyby nie to doświadczenie, bolesne i przerażająco trudne do zniesienia, nie byłoby tego co teraz, nie byłoby pokory w przyjęciu obecnych doświadczeń. Nie rozumiem, buntuję się- pewnie że tak, w końcu pragnęłam ich fizycznej obecności w naszym życiu -ale wiem, że moje dzieci, te których nie dane mi było przytulić są w ramionach najlepszego Ojca, choć wolałabym żeby było inaczej …

I już przestałam odbierać sobie prawo do takich odczuć, do tęsknoty- ale po stokroć doceniam to co nam…trochę jak biblijny Hiob…
Choć trudno w to uwierzyć, to zabierając Bóg daje…A kiedyś pewnie „wytłumaczy” sens, którego teraz jakby nie widać…


Historie z życia – ŻYCIE NABRAŁO KOLORÓW

… Jest sobota, za oknem świt… W nocy poprószył pierwszy śnieg w tym roku. Dziewczynki śpią, jest przed 6-tą. Zwykle wstają ok. 7-ej. Ogień z kominka daje przyjemne ciepło i blask. Zaparzona kawa pachnie obłędnie… Spokojny poranek zachęca do planów – tych na dziś i marzeń – tych na przyszły rok, i kolejny, i kolejny…

Życie nabrało kolorów. Antonia zjawiła się całkiem nieoczekiwanie, tzn. tak oczekiwanie, że już zapomnieliśmy, że na nią czekamy. Czekaliśmy 4 lata od pierwszej wizyty w miejscu, gdzie mają adresy dzieci, które się pogubiły swoim rodzicom. Swój dom odnalazła 7 maja 2011 roku, mając 10 miesięcy. Dziś ma 5,5 roku. Adel znalazła się szybciutko. Może dlatego, że szukać jej pomagała nam jej siostrzyczka, Antonia. Mała Adel zamieszkała z nami 7 października 2014 roku skończywszy 7 miesięcy. Dziś ma rok i 9 miesięcy.

Antonia twierdzi, że ma oczy niebieskie jak tata i pieprzyk na policzku, jak mama. Kiedy Adel pod naszą opieką zaczyna płakać, Antonia przybiega z pokoiku z wyrzutem: „I widzicie, co zrobiliście? Rozpłakaliście dziecko!” Kocha Adel nad życie – przed wyjściem do szkoły potrafi tak uścisnąć małą, że tej oczy od siostrzanej miłości z orbitek wychodzą.

Adel jeszcze nic nie twierdzi. No może i twierdzi, ale na razie o tym nie mówi. Ma czarujący uśmiech po tacie i ciekawość świata po mamie. Uwielbia swoją mentorkę-Antonię. Już nawet nie pamięta, jak w czasie zabawy „w taczkę” Antonia na dwa tygodnie odbiła oprawki różowych okularków małej na jej własnym czole. Antonia tłumaczyła, że Adel za wolno przebierała rączkami, kiedy ta prowadziła ją za nogi, jak taczkę…

A my? My zmiękliśmy. Wyleczyliśmy się z dopinania wszystkiego na ostatni guzik, bo i tak w ostatniej chwili się odepnie. Przestaliśmy planować urlop na pół roku do przodu – teraz wieczorem pakujemy rzeczy, a rano jedziemy gdzieś, gdzie mają plac zabaw i krzesełko do karmienia maluchów. Na naszym stole zamiast starannie ułożonego bukietu kwiatów w kryształowym wazonie stoi stokrotka w szklaneczce urwana na spacerze przez Antonię. Przygotowania do świąt nie sprowadzają się do zakupów modnych marynarek i żakietów, tylko do pieczenia i dekorowania kolorowymi posypkami pierników i całej podłogi przy okazji.

A one? Cieszą się ze wszystkiego: dźwięku skrzypiącej furtki w drodze do dziadków, zabawy na oponie powieszonej na gałęzi klonu, chmary ptaków w karmniku za oknem, po raz setny przeczytanej tej samej bajki…

A one? Stoją teraz w oknie jak zaczarowane – nie do końca chcą uwierzyć, że zima naprawdę przyszła tej nocy…

A one? Jak nikt inny na świecie potrafią zarzucić rączki na szyję w uścisku wartym wszystkiego. To wielki zaszczyt móc być ich mamą i tatą.


Historie z życia – TROCHĘ „TRUDNIEJSZA” ADOPCJA

Sporo obecnych wydarzeń lokalnych i tych o globalnym zasięgu, zmusza nas- katolików i rodziców do jasnych deklaracji i opowiedzenia się jednoznacznie za wyznawanymi prawdami. Bo są takie Najświętsze wartości na temat których nawet nie śmiem debatować- bo są święte z natury i nic tego nie zmieni, żadne prawo, żadne czarne i kolorowe skandowanie…. Nie mam prawa zmieniać niezmiennego…ale czuję się trochę jak wywołana do tablicy po przykrym wydarzeniu związanym z oknem życia w naszym mieście. I może to tylko nieprzemyślany wybryk, może próba zagłuszenia własnych wyrzutów sumienia, a może próba zaistnienia…. Co by to nie było, było krzywdzące- tak czuję się trochę skrzywdzonym rodzicem adopcyjnym chorego dziecka. Dziecka przyjętego z pełną świadomością nieuleczalnej i śmiertelnej choroby. Nie oczekuje żadnych słów uznania, czy podziwu- nie po to zabieram głos…. Ale czuję, że muszę powiedzieć głośno, że dzieci niepełnosprawne też znajdują rodziców. I wcale nie z litości, bo choć są to bardzo trudne decyzje, to mają solidny fundament- my rodzice chorych dzieci przyjętych świadomie wiemy jakiego wyboru dokonujemy- lekarze i ośrodki nie mają przed nami tajemnic, niejednokrotnie nawet diagnostyki nie musimy pogłębiać….wszystko jest oczywiste.

Nikt nas nie okłamał, my dokonaliśmy wyboru- piszę my, bo jest nas wiele…choć nas nie widać, nie domagamy się specjalnego traktowania, gloryfikacji finansowej i mówienia o zasługach i poświęceniu- nigdy tego nie oczekiwałam i nie potrzebowałam. Dokonałam najpiękniejszego wyboru z serii tych nieodwołalnych, tych na wieczność…zawsze będę mamą niepełnosprawnego dziecka. I choć pewnie wolałabym, aby moje dziecko było zdrowe, piękne i mądre – to mam piękne i mądre…i nie tylko zaakceptowałam ten fakt, ja go pokochałam.

Od pierwszego spojrzenia w oczy mojego dziecka kilka lat temu – w sterylnym, białym i pozbawionym zabawek łóżeczku na szpitalnej sali wiedziałam, że to jest moje dziecko. Nie planowałam takiej „trudnej” adopcji- założenia były inne, miało być inaczej- podobnie jak w okresie ciąży czekamy tylko na dobre rozwiązanie…10 punktów…wszystkie paluszki i głośny krzyk…nie przewidując żadnych innych możliwości. Też tak chciałam… Życie jednak weryfikuje nasze „chcenie „ i czasem zastępuje je trudniejszymi wyzwaniami.

Adopcja – jako fakt dokonany, prawie zawsze spotyka się ze społeczną akceptacją, czasem podziwem i słowami uznania- choć to miłe, to nie zawsze rozumiem dlaczego. Bo ja przecież nie zrobiłam niczego nadzwyczajnego- realizuję się na polu macierzyństwa, jak miliony innych matek- choć start był trudniejszy…codzienność też różni się od tej zwyczajnej – u nas nigdy nie wiadomo jak będzie wyglądał kolejny dzień i w którym szpitalu obudzimy się rano…Ale tę rzeczywistość znają wszyscy rodzice chorych dzieci. Zawsze końcowa decyzja wymaga odpowiedzialności- tego specjalnie tłumaczyć nie trzeba…

Każde przyjęte dziecka jest tajemnicą i ogromną niewiadomą, z bagażem przeszłości i czasem obciążeniem trudnym do zaakceptowania, stąd dzieci chore mają trudniej już na starcie w oczekiwaniu na rodziców- ale zapewniam, jeśli już znajdzie się rodzina otwarta na przyjęcie takiego szczęścia pełnego cierpienia i niepewności to nie ma takiej siły która mogłaby zmienić tę decyzję. Oczywiście zanim przytulimy nasze dziecko- przechodzimy swoistą rewolucję, podejmujemy walkę z własnymi ograniczeniami, wygodnym stylem życia, analizujemy możliwości- bo to ma być odpowiedzialny wybór ze świadomością częstych kontaktów z lekarzami, pobytami w szpitalach, rehabilitacją…Bo potem często zostajemy sami z naszym skarbem, który wymaga ciągłej troski i uwagi. Przechodzimy też swoistą weryfikację intencji i pragnień – my przygotowujemy się do bycia rodzicami. Zanim Ośrodek Adopcyjny uzna nas za gotowych do przyjęcia dziecka sporo musimy przejść- i dobrze, bo zwiększa się świadomość tego, co wydarzy się w przyszłości, wielu specjalistów patrzy na nas i obiektywnie ocenia. Może nie jest to zbyt komfortowe, ale bardzo przydatne potem, gdy pojawiają się te trudniejsze momenty.

Nie chciałabym wzbudzać litości, ale uświadomić osobom-osobie, która śmiała zaprzeczyć naszemu istnieniu, że warto sprawdzić, czy pisze prawdę- bo to nie prawda, że nie ma rodzin gotowych na adopcję chorych dzieci. Nie można żonglować kłamstwem i wykorzystywać ten fakt do własnych potrzeb, czy usprawiedliwiania barbarzyńskich poglądów…